Reklama

Partnerem publikacji jest Apart.pl

Historię najlepiej zaczynać od najważniejszego. Od razu napisać, o czym będzie i nie przejmować się budowaniem napięcia i suspensem. To na pewno różni mnie od bajkopisarzy i innych ludzi zajmujących się opowiadaniem historii. Historia będzie przede wszystkim o mnie. No i o Marku. O nas.

Marka znam od liceum

Reklama

Przeniósł się z innej szkoły do naszej klasy na dwa lata przed maturą. Czy zrobił na wszystkich piorunujące wrażenie? Tak, piorunujące wrażenie stereotypowego nerda i introwertyka. Skupiona twarz, sweterek w serek i okrągłe, choć wcale nie takie grube okulary. Szybko odnalazł swoje miejsce w grupie, oczywiście na jej uboczu. Tak się akurat złożyło, że po sąsiedzku ze mną.

Powiem bez fałszywej skromności — ja i on byliśmy wybitni w matmie. Oboje mieliśmy już na koncie sukcesy w olimpiadach matematycznych, w liceum już przerabialiśmy materiał studiów wyższych. To nas połączyło — dwójka outsiderów, wypchniętych tuż przed nawias grupy rówieśników. Szykan żadnych nie było, nasi koledzy i koleżanki traktowali nas z życzliwością, nawet skrywanym podziwem. A jednak nasz wrodzony talent, ta umiejętność wsłuchania się w harmonię równań matematycznych odcisnęła na obojgu z nas piętno inności, niedopasowania. Mnie często to gryzło, Marek... Marek, jak to Marek — wydawało się, że nawet tego nie zauważa.

Reklama

W klasie aż do samej matury oczywiście wszyscy uważali nas za parę, jednak nie było między nami namiętności, miłości, związku, w takim rozumieniu, jak większość myślała. A jednak wtedy wydawaliśmy się sobie jedynymi osobami na świecie, które są w stanie wspólnie zachwycać się całką Laplace’a i transformacjami Fouriera.

Studia

To pierwszy moment w życiu, w którym można zacząć wszystko od nowa. Albo kontynuować wcześniej obrany kierunek. Ja chciałam iść pierwszą drogą, Marek drugą. Trafiliśmy na wydziały matematyki różnych uczelni, w oddalonych od siebie miastach. Oboje wpadliśmy w wir nauki i życia. Kontakt szybko się urwał. Ja chciałam wraz z rozpoczęciem studiów wyjść z bycia zawsze na uboczu, postawiłam przed sobą zadanie zdobycia przyjaciół, życia pełnią życia, rozwijania się w dziedzinach dotąd mi obcych. Dla Marka wciąż liczyła się wyłącznie matematyka. Tak też minęły lata.

Matematykę skończyłam ze świetnymi wynikami. Wybrałam specjalizację finansową, był rok 1999 i świat stanął przede mną otworem. Zaczęłam pracę w banku, szybko zdałam egzamin na maklera. Wybitna ze statystyki, po kilku latach dostałam propozycję przejścia do pracy w zagranicznym funduszu inwestycyjnym. Wraz z karierą przyszły zarobki. Naprawdę dobre. Szczerze powiem, że na swój sukces zapracowałam sama. Było stać mnie na wszystko, wakacje w Dubaju czy narty w Norwegii. Duże, piękne mieszkanie w Warszawie. Zasmakowałam w ubraniach od najlepszych projektantek.

Byli i mężczyźni

Na pewno nie żadni łowcy posagów. Spotykałam się z facetami raczej z mojego środowiska zawodowego. A jednak coś w tych związkach było nie tak. W pracy zarabiałam, by po powrocie do domu znów rozmawiać z kolejnym partnerem o pieniądzach. Bardzo szybko pojawiało się współzawodnictwo, starcie ambicji, nie cieszyły mnie ich sukcesy, a i oni nie umieli szczerze cieszyć z moich. Nie zrozumcie mnie źle — kocham swoje życie i nie zamieniłabym tej kariery na żadną inną. Po prostu czegoś brakowało, jakiegoś niewielkiego, zapomnianego elementu.

Wiem doskonale, że gdybym wystarczająco dużo czasu spacerowała przez wystarczająco dużo ulic, to prawdopodobieństwo spotkania Marka nieuchronnie zbliżałoby się do "1". Tak się jednak złożyło, że spotkaliśmy się na ulicy nie po tysiącu latach, ale dzień przed moimi 40. urodzinami. 

Marek niewiele się zmienił od liceum, poznałam go od razu. Troszkę więcej dioptrii w okularach, trochę więcej centymetrów w pasie i trochę mniej włosów na głowie. Ale to samo spojrzenie zawieszone gdzieś poza naszym światem. "Jaki on piękny" - pomyślałam wtedy. On oczywiście by mnie nie poznał, ba, nawet nie zauważyłby na tym chodniku. Przejęłam więc od razu dowództwo nad sytuacją i podeszłam prosto do niego.

Reklama

Odnowienie znajomości z moim "matematycznym powiernikiem" z liceum było jak powiew świeżego, wiosennego powietrza w moim życiu. Szybko okazało się, że Marek wcale nie pozostał tak niezmieniony, jak wydało mi się na pierwszy rzut oka. Oczywiście wciąż był absolutnie rozkochany w teoretycznej matematyce, pracował na uczelni — jakże by inaczej. Ale i on się zmieniał przez te lata. Poza matematyką zajmował się dla przyjemności komponowaniem muzyki alternatywnej. Niezbyt mi się ona podoba, ale przyjemnie mi się słucha, gdy mówi o niej i o wewnętrznej logice kompozycji. Pewnie nie wiecie tego, ale większość matematyków jest bardzo uzdolniona muzycznie.

Sami nie wiedząc kiedy zaczęliśmy spędzać ze sobą coraz więcej czasu, ja opowiadałam mu o swojej pracy, on mówił mi o komponowaniu, wspólnie wróciliśmy do rozmów o dowodach matematycznych. Odnalazłam w tych rozmowach, coś, czego wcześniej dotąd nie czułam — życzliwe zainteresowanie. Uważność pozbawioną zazdrości, wyzbytą jakichkolwiek kompleksów.

"Czy zauważyłaś, że suma z naszego rachunku podniesiona do kwadratu to data zbliżających się Walentynek?" - zapytał po niedawnej z naszych randek, jakby było to najbardziej oczywiste pytanie pod słońcem. Trudno mi wyobrazić sobie bardziej romantyczne spostrzeżenie.

Nie obchodziliśmy do tej pory ani razu Walentynek. Chyba nie przywiązywaliśmy wagi do tego święta, więc mogę powiedzieć, że były to "zapomniane Walentynki". Czy w tym roku będą niezapomniane? Mam takie wrażenie. Marek zakreślił 14 lutego w swoim kalendarzu i kupił złoty pierścionek z symbolem nieskończoności — czego innego spodziewać się po matematyku? A skąd to wiem? Oczywiście zostawił go na widoku, jeszcze nie nauczył się uroków niespodzianek sprawianych kobiecie. Może kiedyś? Zaczekam, mamy cały czas na świecie.

Partnerem publikacji jest Apart.pl