Moja mama pochodzi ze Śląska, ale na studia wyjechała do Warszawy. Poznała tatę, zakochała się i już została, więc ja i mój brat urodziliśmy się tutaj. Jak byłam mała, kompletnie nie rozumiałam, co babcia Stasia mówi, jednak z zachwytem patrzyłam na jej zdecydowane ruchy i ekspresyjną mowę ciała. Jak przejeżdżała babcia, wszyscy chodzili jak w zegarku. Budziła respekt, ale uwielbialiśmy ją, nawet kiedy wyganiała nas z kuchni miotłą.
Na Boże Narodzenie zawsze przywoziła ze sobą makowiec, który z uporem maniaka nazywała kołoczem. Uwielbiam to ciasto! Niestety przygotowywała jeszcze coś, czego szczerze nie cierpieliśmy jako dzieci - moczkę. To taka brązowa, kwaśno-słodka breja, która powstaje z moczenia piernika i bakalii. Moczka była ostatnią potrawą, a właściwie - "deserem", podczas naszej wyjątkowej śląsko-warszawskiej Wigilii. Babcia wyznawała zasadę, że wszystkiego trzeba spróbować, przynajmniej trochę, ino jedna łyżka, więc nad tą łyżką moczki byliśmy w stanie przesiedzieć dłużej niż nad pozostałymi jedenastoma potrawami razem wziętymi.
Reklama
W zeszłym roku pierwszy raz obchodziliśmy Święta Bożego Narodzenia bez babci Stasi. Odeszła w maju. Pierwszy raz bez jej głośnego śmiechu, bez opowieści o dziadku górniku, którego nigdy nie poznałam, bez ślonsko godka, bez różanego zapachu jej perfum. Bez makowca-kołocza i bez moczki. To były najsmutniejsze święta w moim życiu. W końcu nie wytrzymałam: "W przyszłym roku robimy moczkę!". Cała rodzina przystała na tę propozycję bez wahania.
Babci Stasi już z nami nie ma, ale nigdy o niej nie zapomnimy, dlatego obiecaliśmy sobie, że będziemy kultywować jej rodzinną tradycję - moczka pojawi się na wigilijnym stole nie tylko w tym roku, ale będzie z nami już zawsze. Będę nią zamęczać moje przyszłe dzieci, a kiedyś może i wnuki. "Ino jedna łyżka" - te słowa pozostaną z nami na zawsze.
Ja i Tadeusz jesteśmy małżeństwem od 35 lat. Oświadczył mi się, gdy mieliśmy po 19 lat. W Wigilię Bożego Narodzenia wymknęliśmy się z domów, udając, że idziemy na Pasterkę. Uklęknął przede mną w śniegu, wyciągnął nakrętkę na śrubę i przysiągł, że jeśli zostanę jego żoną, zrobi wszystko, by już zawsze obdarowywać mnie czymś wyjątkowym na święta. Od tamtej pory co roku dostaję od niego pod choinkę biżuterię.
Mój mąż prowadzi firmę budowlaną, powodzi nam się dobrze. Ale zeszły rok był dla nas, nie boję się użyć tego słowa, koszmarem. Zaczęło się już pierwszego dnia roku - w Sylwestra. Na święta dostałam od Tadeusza tradycyjnie biżuterię - naszyjnik z białego złota z diamentem. Wcześniej wypatrzyłam go w salonie z biżuterią, posiadanie go było spełnieniem moich marzeń. Nowy Rok świętowaliśmy na kulturalnej imprezie w teatrze. Założyłam mój nowy przepiękny naszyjnik i aksamitną granatową suknię. Było sporo ludzi, tańczyliśmy, o północy wyszliśmy na taras wznieść toast... Nawet nie wiem, kiedy naszyjnik zniknął z mojej szyi. Byłam załamana.
Tak weszliśmy w Nowy Rok, ale później było już tylko gorzej. W lutym pękła nam rura i zalało całą piwnicę. Następnie w kwietniu miałam wypadek samochodowy, nic poważnego się nie stało, ale auto było do kasacji. W drugim kwartale Tadeusz zaczął mieć poważne problemy w firmie. Brakowało pracowników, opóźniły się terminy realizacji inwestycji, naliczono kary umowne. W dodatku na horyzoncie nie było nowych zleceń. W drugiej połowie roku dostałam wypowiedzenie - redukcja etatów. Pracowałam jako księgowa w jednej firmie na początku mojej kariery. Trudno mi było pogodzić się ze zwolnieniem.
Reklama
Zbliżały się święta. Uznaliśmy, że w tym roku Boże Narodzenie zorganizujemy budżetowo. W poprzednich latach lubiliśmy wyjeżdżać gdzieś w góry. Tym razem zostaliśmy w domu. Razem lepiliśmy pierogi, kroiliśmy buraki na barszcz, Tadeusz grał kolędy na gitarze. W prezencie podarowałam mu kryminał jego ulubionego norweskiego autora, a wtedy on wręczył mi małe pudełeczko. "Chyba nie kupiłeś mi biżuterii" - zapytałam zaskoczona. W końcu umawialiśmy się, że obdarujemy się symbolicznie. Tadeusz uśmiechnął się tylko tajemniczo. Odwiązałam kokardę, otworzyłam opakowanie. Moim oczom ukazało się czerwone aksamitne pudełeczko w kształcie serca. "Pierścionek" - pomyślałam i popatrzyłam na Tadeusza z wyrzutem. Ale otworzyłam je, a w środku była... nakrętka na śrubę! Spojrzeliśmy na siebie i wybuchliśmy śmiechem, a po chwili razem popłakaliśmy się ze wzruszenia. To była piękna Wigilia, najpiękniejsza od czasów młodości. W kolejnym roku udało nam się odbić finansowo, a na urodziny dostałam od Tadeusza naszyjnik - dokładnie taki sam, jak ten, który skradziono mi w Sylwestra!